nowy serwer strony - zapraszam

tourettewpodrozy.pl

środa, 8 lipca 2015

"Call of freedom"-BEN NEVIS, 1344m.n.p.m

Ten dzień rozpoczęliśmy wcześnie rano, przecież dziś czekał na nas najwyższy szczyt tego kraju i pomimo jego skromnej wysokości -1344m npm podejście jest długie i mozolne, gdyż startuje się praktycznie z poziomu morza. Jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, co nas czeka na górze, która była całkowicie zasłonięta przez chmury. Przyjemna temperatura , w sam raz do marszu pod górę. Kamienista droga składała się z długich prostych odcinków tylko czasem przerywana większymi skałami,
na których zwalnialiśmy kroku. W dole mogliśmy podziwiać dolinę, w której z jednego końca był Fort William a z drugiego zamykała sie szczytami.


Mgłą była coraz gęstsza a powietrze robiło 
się coraz bardziej mokre. Strome podejście i nagle jesteśmy na przełęczy , dość mocno wyplaszczonej . W oddali widać jezioro
. Jest trochę turystów
 , jedni już schodzą, ale większość zmierza w tym samym kierunku co my. Po chwili postoju ruszyliśmy dalej. To była dopiero polowa drogi. przekraczając śliczny wodospad nie mogłem się oprzeć pokusie zrobienia zdjęć
i oczywiście 
wlazłem do wody mocząc przy tym buta. Ścieżka coraz częściej skręcała i skręcała robiąc sie coraz bardziej kamienistą i stromą a momentami nawet znikała z oczu. Zaczęliśmy przekraczać pierwsze płaty śniegu. Padał deszcz oraz mocno wiało. Byliśmy wewnątrz chmur. Tym razem wchodząc na pole śniegowe już się ono nie skończyło . Od wysokości 800 m npm Ben Nevis był pokryty grubą warstwą śniegu i lodu. Było bardzo slisko, ale niezbyt stromo, przez co dało się jsć. . zapadaliśmy się tylko czasami. Raz po kostki, ale czasem też i po kolana.


Szliśmy nic nie 
mówiąc , każdy skupiony na ciężkim marszu ku szczytowi . Widoczność spadła do 10 metrów i nie było widać nic poza oślepiająca bielą i sylwetkami towarzyszy. Pojawiły się kurhany prowadzące na szczyt , musiało być już blisko. Nagle teren się wyplaszczył i nie wiedzieliśmy gdzie iść , czyżby to już tutaj? -myśleliśmy. Wtem ujrzałem że teren na lewo się wznosi , Zaczęliśmy iść z Mackiem w tamtym kierunku . "Stój! Cofnij się -krzyknąłem -właśnie wchodziliśmy na potężny nawis śnieżny. W dół było pewnie ze 300 m... Szliśmy tak wzdłuż urwiska , poniżej i ... doszliśmy . Stanęliśmy na szczycie niskiej, ale jakże ciekawej góry. wykonałem kilka niewyraźnych zdjęć.



Zabrałem na 
pamiątkę brelok zostawiony między kamieniami a zostawiłem haftowaną chusteczkę i ruszyliśmy w dół. Na szczycie było -11'C. Ręce miałem tak skostniale, że nie mogłem nimi poruszać aż do łokci . Cali mokrzy i zmarznięci szukaliśmy własnych śladów w śniegu. Cały czas myślałem tylko o tym, żeby już być na dole . Zejście zajęło 3 godziny . W końcu się rozgrzałem. Postanowiliśmy że zostaniemy w naszym małym obozie jeszcze jeden dzień a wieczór poświecimy na suszenie ubrań i butów w ... publicznej toalecie . Dziś opuszczała na Krysia. Gdy się rozstaliśmy nasz trójka przystąpiła do mozolnego suszenia ubrań nad suszarkami. Wieczorem rozbiliśmy namioty ponownie w parku w pobliżu informacji turystycznej, a gdy już było prawi ciemno poszliśmy suszyć buty . Skończyliśmy, gdy włączył się alarm pożarowy a my szybciutko się zawinęliśmy do namiotów. Wszystko prawie suche . Ten dzień był pełen emocji i przygód i zapamiętam go na długo.
C
C.D.N.C

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz